Reklamy
Artykuł
Józef Maria Bocheński
Społeczeństwo
Po rozważaniach na tematy ontologiczne wróćmy obecnie do spraw ludzkiego istnienia, a mianowicie do zagadnień społeczeństwa [1]. Będę tu używał słowa "społeczeństwo" w zwykłym, powszednim sensie, bez rozróżniania form, jakie może przybrać - na przykład czy jest społeczeństwem w ścisłym znaczeniu tego słowa (niemieckie Gesellschaft), czy wspólnotą życia (Lebensgemeinschaft). Będzie zatem mowa o tak zwanych sprawach socjalnych, czy społecznych.
Można by zrazu sądzić, iż chodzi tu o zagadnienia czysto praktyczne, polityczne, polityczno-gospodarcze czy nawet strategiczne. Bo na przykład, czy lepsza jest demokracja, czy dyktatura - zależy - tak przynajmniej można by sądzić - od tego, która z tych form ustrojowych jest bardziej użyteczna; a o tym, czy lepsza jest własność prywatna, czy monopol państwowy, może rozstrzygać, jak się zdaje tylko polityk lub ekonomista, czyli praktyk, a nie filozof. Wygląda więc na to, że marny tu do czynienia z dziedziną, znajdującą się całkowicie poza zasięgiem filozofii.
A jednak tak nie jest. Oczywiście, powinno się oceniać ustroje i struktury gospodarcze w dużym stopniu z punktu widzenia ich przydatności; i prawdą jest również, że filozof o konkretnych sprawach z tej dziedziny - jak zresztą i innych dziedzin - może powiedzieć stosunkowo mało. Na przykład, czy jakąś państwową fabrykę należy oddać w ręce prywatne czy nie, czy prezydentowi jakiegoś państwa należy przyznać większy lub mniejszy zakres władzy, czy dane państwo powinno mieć ustrój federalny czy centralistyczny - w każdym przypadku trzeba wydawać sąd z punktu widzenia określonych okoliczności; to zaś czynią właśnie praktycy, a nie filozofowie.
Lecz do rozstrzygania takich spraw nie wystarcza sama znajomość okoliczności. Ci, którzy twierdzą, że wszelkie sprawy społeczne należy oceniać według ich sensowności, mówią tym samym, że istnieje również jakiś ich sens, a więc, że mają jakiś cel. Ale jaki cel? Na to odpowiadają niektórzy, że tu wcale nie chodzi o jakieś zagadnienie filozoficzne, po prostu moc państwa jest celem. Jednak filozof pyta w tym miejscu: dlaczego naszym celem ma być właśnie moc państwa? Przedstawiciel wspomnianego poglądu, chcąc usprawiedliwić swój punkt widzenia, nie będzie uprawiał polityki, politologii czy ekonomii, lecz etykę, czy filozofię. Bez filozofii - dobrej czy złej, naukowej czy dyletanckiej - nie można w rzeczy samej wyrobić sobie żadnego poglądu o społeczeństwie. Bo wszystkie poglądy tego rodzaju zależą, jak się rzekło, od celu, a określaniem tego celu zajmuje się filozofia.
Niemniej pytanie o cel społecznego działania, aczkolwiek centralne, nie jest pierwszym pytaniem, jakie sobie stawia filozof. Wielkim, podstawowym zagadnieniem filozofii społecznej jest pytanie o społeczną rzeczywistość. Brzmi ono: Co w społeczeństwie jest rzeczywiste, realne - i w jakim stopniu? Zajmę się tutaj tylko tym pytaniem, ponieważ uważam, iż rozwiązanie wszystkich innych, a wśród nich, na przykład, zagadnienie godności i wolności człowieka, to wyłącznie następstwo odpowiedzi, jakiej na to pytanie udzielimy.
Położenie jest następujące: każdy z nas ma wrażenie, że społeczeństwo to potęga, przed której obliczem stoi, którą może lubić lub nie lubić, ale której nie może wymazać ze swego umysłu tak łatwo, jak własne urojenia. Na przykład, jak wykazał niegdyś wielki angielski ekonomista John Stuart Mill, nie wolno nam zachowywać się w taki sposób, jakbyśmy chcieli, nawet w najbardziej liberalnym społeczeństwie. Ot, choćby tylko taki drobiazg: wszyscy, chcąc nie chcąc, musimy w pewnych granicach trzymać się panującej mody. Gdybym ma przykład spróbował w upalny dzień wygłaszać swój wykład w kąpielówkach - a często nachodziła mnie taka pokusa - to z tego wyniknąć by mogły dla mnie nader przykre konsekwencje. Prawdopodobnie straciłbym katedrę. Może zamknięto by mnie w jakiejś klinice, a mój prześwietny kolega psychiatra, który jednocześnie jest dyrektorem tego zakładu, starałby się za pomocą stosownych zastrzyków polepszyć moje wyobrażenie o stroju w upalne dni, czyli dostosować je do norm społecznych obowiązujących w środowisku uniwersyteckim Szwajcarii.
I gdyby społeczeństwo krępowało mnie tylko zewnętrznie! Tymczasem ono wkracza także w moje myślenie, w moje uczucia, określa, i to w bardzo wysokim stopniu, cale moje duchowe życie. Na to życie na przykład w dużej mierze wpływa język, a język zupełnie zależy od społeczeństwa. Większość tego, co wiem, zaczerpnąłem z tradycji - otrzymałem od społeczeństwa. A i to, co czuję i czego chcę, na ogół zależy od mojego wychowania, od tego, co społeczeństwo jako całość obecnie czuje i myśli.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że społeczeństwo ludziom myślącym, czyli filozofom, zawsze jawiło się jako realna potęga. Ono zdaje się być, istnieć, dokładnie tak samo jak wiele innych realnych rzeczy w świecie - z tym tylko, że dla mnie jest ono czymś jeszcze wyrazistszym, czymś jakby jeszcze realniejszym niż jakikolwiek inny składnik tego świata.
Tu jednak od razu nasuwają się trudności. Rozglądając się wokół siebie, znajdujemy w społeczeństwie tylko ludzi, mam na myśli jednostki ludzkie. Na przykład, gdy szukam sensu słowa "ludzkość", znajduję jedynie ludzi, jednostki - ludzkość to, jak się wydaje, po prostu ogół wszystkich ludzi. To samo odnosi się także do innych grup społecznych, choćby do rodziny - rodzina to ojciec, matka, dzieci, może jeszcze babcia i wujek - ale nikt poza tym. Naród niemiecki - to Niemcy razem wzięci. Tak więc, choć społeczeństwo występuje wobec mnie jako rzeczywista siła, nie znajduję go nigdzie - w świecie jakby czegoś takiego nie było.
Tego rodzaju wywody skłoniły wielu filozofów - będę ich nazywał indywidualistami - do przyjęcia poglądu, że społeczeństwo to oczywiście fikcja. W rzeczywistości istnieją tylko poszczególni ludzie. Razem nazywa się ich "społeczeństwem", ale to jest tylko słowo. Mówiąc o państwie, w gruncie rzeczy mamy na myśli nie państwo - bo czegoś takiego wcale nie ma - ale obywateli, albo ściślej, tych spośród nich, którzy sprawują władzę. Obowiązki wobec państwa są więc obowiązkami wobec głowy państwa, wobec urzędników itd.
Oczywiście spytacie mnie Państwo, czy takie twierdzenie można w ogóle potraktować poważnie? Jak ci indywidualiści wyjaśniają ów oczywisty fakt nacisku, wywierany na mnie przez społeczeństwo? W rzeczywistości nie podają go w wątpliwość i potrafią wytłumaczyć. Ten nacisk dochodzi ich zdaniem do skutku na drodze wzajemnego oddziaływania na siebie poszczególnych ludzi. Również ciała elementarne, elektrony - mówią - są rzeczami jednostkowymi lecz w atomie tworzą pewną całość, a to dlatego, że wzajemnie na siebie oddziałują - przyciągają się albo odpychają. Tak samo ludzie w społeczeństwie. Że tę siłę przyciągania tłumaczy się przy tym nie tylko mechanicznie, ale i biologicznie czy psychologicznie, nie ma tutaj znaczenia. Najważniejsze jest tylko to, że w społeczeństwie jedyną prawdziwą rzeczywistością są poszczególni ludzie i że całość składa się wyłącznie z nich.
Niemniej, zastanawiając się nad tym rozwiązaniem, natrafiamy na rozmaite trudności. Przede wszystkim rzuca się w oczy, że zgodnie z powyższym poglądem wzajemne oddziaływanie na siebie ludzi musi być pojmowane jako coś nierealnego. Bo gdyby indywidualiści pojmowali te oddziaływania jako rzeczywiste, jako realne, to nie mogliby twierdzić, iż społeczeństwo to tylko suma jednostek. Składałoby się ono wówczas z jednostek z dodatkiem różnego rodzaju stosunków - a więc byłoby czymś więcej niż sumą poszczególnych ludzi. Przecież i atom to więcej niż suma ciał elementarnych, protonów, elektronów, czy jak się one tam nazywają. A tym bardziej społeczeństwo.
Dlaczego jednak uważa się owe stosunki za nierealne? Jedynie dlatego, że u podstaw indywidualizmu tkwi określona nauka o kategoriach. Indywidualiści są przekonani, że realne w świecie są tylko rzeczy, substancje. Wszystko inne ma być nierealne, a zwłaszcza stosunki.
Niejeden powie zapewne, że są to teorie nieżyciowe. To jednak z całą pewnością jest błąd. Bo jeżeli indywidualizm w opisanym znaczeniu tego słowa jest prawdziwy, to trudno pojąć, w jaki sposób społeczeństwo mogłoby mieć jakiekolwiek prawa. Coś, co nie jest, co ma być jedynie fikcją, nie może mieć żadnych praw. Dalej, ta teoria prowadzi do skrajnego, społeczno-etycznego indywidualizmu. Naturalnie tylko niewielu filozofów miało odwagę wyciągnąć taki wniosek - chwalebnym w tej dziedzinie wyjątkiem był niemiecki myśliciel Max Stirner, autor książki "Jednostka i jej własność", w której przeczy, by istniały obowiązki społeczne. Szkoda, że inni indywidualistyczni filozofowie nie mieli jego odwagi. Bo, jak mnie się wydaje, Stirner ma słuszność: skoro ktoś już raz jest indywidualistą, skoro uważa, iż w społeczeństwie rzeczywisty jest tylko poszczególny człowiek, to powinien być również indywidualistą w etyce społecznej.
Ale społeczno-etyczny indywidualizm jest z pewnością fałszem. Wypacza tak oczywiście nasz wgląd w moralne wartości, że w którymś punkcie musi być fałszywy.
Dlatego w historii niemało filozofów, wychodząc od faktu, że społeczeństwo jest czymś realnym, zbudowało teorię zupełnie przeciwstawną. A z ontologicznego punktu widzenia możemy mówić nawet o dwu takich teoriach.
Pierwsza z nich, dokładnie jak indywidualizm. twierdzi, że tylko substancje istnieją, ale w przeciwieństwie do indywidualizmu, nie upatruje substancji, a przynajmniej pełnej substancji, w poszczególnym człowieku, lecz w społeczeństwie. Wobec tego w społeczeństwie jest tylko jedna rzecz: pełna istota, tylko jedna substancja; a mianowicie jego całość. Jednostki, poszczególni ludzie, są tylko częściami tej substancji, czyli nie są pełnymi istotami. Tak jak ręka człowieka nie jest rzeczą pełną samą przez się, lecz tylko częścią całej rzeczy tzn. człowieka, tak i poszczególny człowiek jest jedynie częścią społeczeństwa.
Druga teoria zakłada przeciwną naukę o kategoriach, lecz wyciąga z niej podobny wniosek. Zakłada, że istnieje właściwie tylko jedna kategoria, jedna rzeczywistość a mianowicie stosunki, relacje. W tym wypadku, jak powiedziano poprzedniej medytacji [2], substancje - na przykład ludzie - są ukonstytuowane przez stosunki; ludzie są tym, czym są, tylko dzięki nim są niejako wiązką stosunków. Ale jeżeli tak jest, to można i powinno się uznać społeczeństwo za "prawdziwą całość"; pojedynczy człowiek, którego tworzą społeczne stosunki, jawi się tutaj (w jeszcze wyższym stopniu niż w pierwszym rozwiązaniu) jako coś podporządkowanego, coś mniej realnego niż społeczeństwo. "Prawdą jest tylko całość" pisze twórca tej nauki Hegel - przy czym "prawdziwa" to dla niego tyle co "rzeczywista", "substancjalna", "istniejąca sama przez się". Według Hegla i jego uczniów człowiek jest tylko "dialektycznym momentem" społeczeństwa i niczym więcej.
Oba poglądy prowadzą, podobnie jak indywidualizm, do ważnych, społeczno-etycznych wniosków. Bo jeśli tylko społeczeństwo jest prawdziwe i rzeczywiście realne: jeśli tylko ono istnieje w pełni, a człowiek jest tylko jego częścią, jakimś jego "momentem" - to zrozumiałe, że on nie może mieć żadnych własnych praw. Jest przecież w społeczeństwie, przez społeczeństwo i dla społeczeństwa. Taki jest rodowód społeczno-etycznego kolektywizmu, ba, totalitaryzmu, w którym człowiek w gruncie rzeczy - choć w słowach często się temu przeczy - staje się środkiem, a jedynym celem jest społeczeństwo.
Orwell w znanej powieści utopijnej "Rok 1984" dostrzegł to z wielką precyzją. Jej bohater podczas tortur zwraca się do kata z pytaniem, czy dyktator, ów "Wielki Brat", istnieje. Kat pyta, co to ma znaczyć. A ofiara mówi: "No, po prostu jak ja". Na co otrzymuje odpowiedź, która wynika wprost ze społecznego kolektywizmu: "Ty wcale nie istniejesz". Pojedynczy człowiek w ogóle nie istnieje, przynajmniej jako pełna egzystencja, Będzie służył i po wieczne czasy powinien służyć za narzędzie, za środek dla całości, winien być bezwzględnie wykorzystywany. Taki "moment", taki "nie-byt" nie może przecież mieć własnych praw.
Na tym polega filozoficzna antynomia, która jest tłem sporu, jaki dziś toczy ludzkość. Co jest realne? Człowiek czy społeczeństwo? Co jest celem, a co środkiem - całość czy jednostka? Kto ma się stać czyją ofiarą? Czy obozy koncentracyjne, w których cierpią i umierają miliony ludzi mają rację bytu dlatego, że są przydatne dla społeczeństwa - czy też powinniśmy powiedzieć, że społeczeństwo nie ma w ogóle żadnych praw wobec nas, że podatki, że służba wojskowa, że może nawet policyjne przepisy ruchu drogowego są moralnie nieuzasadnione i że nie powinniśmy mieć żadnych obowiązków wobec takiej fikcji jak państwo?
Zdrowy ludzki rozsądek broni się przed przyjęciem którejkolwiek z tych skrajnych tez. Dla człowieka prostego, filozoficznego niezawodowca jest oczywiste, że jednostka, poszczególny człowiek ma własne prawa - ale że ma również obowiązki wobec społeczeństwa, że ani on, ani społeczeństwo nie są fikcjami czy jakimiś "momentami". O tym chyba przekonani jesteśmy wszyscy. Lecz w jaki sposób można to przekonanie - albo lepiej, ten wgląd - wytłumaczyć i usprawiedliwić filozoficznie?
Takie wytłumaczenie i usprawiedliwienie w rzeczy samej posiadamy i to, jeśli chodzi o teoretyczne podstawy, już u Arystotelesa. Są oparte, jak wszystkie poglądy społeczne, na określonej nauce o kategoriach. Z tego punktu widzenia realne są nie tylko substancje, (one są realne w pełnym znaczeniu tego słowa jako podstawowe realności), ale także stosunki. Te ostatnie wprawdzie nie są rzeczami, substancjami, ale są dane; tkwią rzeczywiście w substancjach i wiążą jedne z drugimi.
Z tego od razu wynikają dwa wnioski. Po pierwsze, że jedyną pełną realnością w społeczeństwie są poszczególni ludzie. Po drugie, że społeczeństwo to coś więcej niż suma poszczególnych ludzi: wszak mieszczą się w nim poza jednostkami stosunki wiążące je między sobą i ze wspólnym celem.
Do tego dochodzi jeszcze jedna, zasadnicza nauka. Wspomniane stosunki, które wiążą nas w społeczeństwie, nie przecież zawieszone w próżni. Są zakotwiczone w czymś, w samej jednostce, w człowieku. Tym, co je umożliwia jest to, co wspólne w ludziach - a dynamicznie, czyli z punktu widzenia etycznego, tym czymś jest dobro ogółu, owa strona dobra jednostkowego, do którego ludzie nie tylko wspólnie dążą, lecz który tylko wspólnie mogą osiągnąć.
W taki sposób nauka ta przyjmuje obie strony powyższej antynomii. Jednostka ludzka, i tylko ona, pozostaje ziemskim celem każdego społecznego działania, każdej polityki. Lecz cel ten może być osiągnięty tylko wtedy, kiedy uznana zostanie realność społeczeństwa i to, że ma ono własny realny cel. Ale ten cel ma swoje uzasadnienie w dobru jednostki. Nasze obowiązki wobec społeczeństwa są obowiązkami autentycznymi - mają tę samą wiążącą siłę moralną, co obowiązki wobec jednostek - bo społeczeństwo nie jest fikcją. Jednak pozostaje ono narzędziem spełnienia jednostkowego losu człowieka.
Dziś indywidualizm - tak sądzę - nie odgrywa już większej roli. Wielka rozprawa poza sporami stronnictw i - niestety - poza grzmotem bomb, istotna dyskusja na temat miejsca człowieka w społeczeństwach, toczy się obecnie pomiędzy poglądami Arystotelesa i Hegla. Rzadko kiedy w dziejach było tak jasne jak dzisiaj, jak potężną, zarazem twórczą, ale i niszczącą dla życia siłą, mogą być wielkie teorie filozoficzne. Dziś bardziej niż kiedykolwiek, każdy myślący człowiek powinien wyrobić sobie jasny pogląd na tę z pozoru tak oderwaną, a przecież tak paląco ważną dziedzinę.
Skomentuj artykuł
Zobacz komentarze do tego artykułu
Można by zrazu sądzić, iż chodzi tu o zagadnienia czysto praktyczne, polityczne, polityczno-gospodarcze czy nawet strategiczne. Bo na przykład, czy lepsza jest demokracja, czy dyktatura - zależy - tak przynajmniej można by sądzić - od tego, która z tych form ustrojowych jest bardziej użyteczna; a o tym, czy lepsza jest własność prywatna, czy monopol państwowy, może rozstrzygać, jak się zdaje tylko polityk lub ekonomista, czyli praktyk, a nie filozof. Wygląda więc na to, że marny tu do czynienia z dziedziną, znajdującą się całkowicie poza zasięgiem filozofii.
A jednak tak nie jest. Oczywiście, powinno się oceniać ustroje i struktury gospodarcze w dużym stopniu z punktu widzenia ich przydatności; i prawdą jest również, że filozof o konkretnych sprawach z tej dziedziny - jak zresztą i innych dziedzin - może powiedzieć stosunkowo mało. Na przykład, czy jakąś państwową fabrykę należy oddać w ręce prywatne czy nie, czy prezydentowi jakiegoś państwa należy przyznać większy lub mniejszy zakres władzy, czy dane państwo powinno mieć ustrój federalny czy centralistyczny - w każdym przypadku trzeba wydawać sąd z punktu widzenia określonych okoliczności; to zaś czynią właśnie praktycy, a nie filozofowie.
Lecz do rozstrzygania takich spraw nie wystarcza sama znajomość okoliczności. Ci, którzy twierdzą, że wszelkie sprawy społeczne należy oceniać według ich sensowności, mówią tym samym, że istnieje również jakiś ich sens, a więc, że mają jakiś cel. Ale jaki cel? Na to odpowiadają niektórzy, że tu wcale nie chodzi o jakieś zagadnienie filozoficzne, po prostu moc państwa jest celem. Jednak filozof pyta w tym miejscu: dlaczego naszym celem ma być właśnie moc państwa? Przedstawiciel wspomnianego poglądu, chcąc usprawiedliwić swój punkt widzenia, nie będzie uprawiał polityki, politologii czy ekonomii, lecz etykę, czy filozofię. Bez filozofii - dobrej czy złej, naukowej czy dyletanckiej - nie można w rzeczy samej wyrobić sobie żadnego poglądu o społeczeństwie. Bo wszystkie poglądy tego rodzaju zależą, jak się rzekło, od celu, a określaniem tego celu zajmuje się filozofia.
Niemniej pytanie o cel społecznego działania, aczkolwiek centralne, nie jest pierwszym pytaniem, jakie sobie stawia filozof. Wielkim, podstawowym zagadnieniem filozofii społecznej jest pytanie o społeczną rzeczywistość. Brzmi ono: Co w społeczeństwie jest rzeczywiste, realne - i w jakim stopniu? Zajmę się tutaj tylko tym pytaniem, ponieważ uważam, iż rozwiązanie wszystkich innych, a wśród nich, na przykład, zagadnienie godności i wolności człowieka, to wyłącznie następstwo odpowiedzi, jakiej na to pytanie udzielimy.
Położenie jest następujące: każdy z nas ma wrażenie, że społeczeństwo to potęga, przed której obliczem stoi, którą może lubić lub nie lubić, ale której nie może wymazać ze swego umysłu tak łatwo, jak własne urojenia. Na przykład, jak wykazał niegdyś wielki angielski ekonomista John Stuart Mill, nie wolno nam zachowywać się w taki sposób, jakbyśmy chcieli, nawet w najbardziej liberalnym społeczeństwie. Ot, choćby tylko taki drobiazg: wszyscy, chcąc nie chcąc, musimy w pewnych granicach trzymać się panującej mody. Gdybym ma przykład spróbował w upalny dzień wygłaszać swój wykład w kąpielówkach - a często nachodziła mnie taka pokusa - to z tego wyniknąć by mogły dla mnie nader przykre konsekwencje. Prawdopodobnie straciłbym katedrę. Może zamknięto by mnie w jakiejś klinice, a mój prześwietny kolega psychiatra, który jednocześnie jest dyrektorem tego zakładu, starałby się za pomocą stosownych zastrzyków polepszyć moje wyobrażenie o stroju w upalne dni, czyli dostosować je do norm społecznych obowiązujących w środowisku uniwersyteckim Szwajcarii.
I gdyby społeczeństwo krępowało mnie tylko zewnętrznie! Tymczasem ono wkracza także w moje myślenie, w moje uczucia, określa, i to w bardzo wysokim stopniu, cale moje duchowe życie. Na to życie na przykład w dużej mierze wpływa język, a język zupełnie zależy od społeczeństwa. Większość tego, co wiem, zaczerpnąłem z tradycji - otrzymałem od społeczeństwa. A i to, co czuję i czego chcę, na ogół zależy od mojego wychowania, od tego, co społeczeństwo jako całość obecnie czuje i myśli.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że społeczeństwo ludziom myślącym, czyli filozofom, zawsze jawiło się jako realna potęga. Ono zdaje się być, istnieć, dokładnie tak samo jak wiele innych realnych rzeczy w świecie - z tym tylko, że dla mnie jest ono czymś jeszcze wyrazistszym, czymś jakby jeszcze realniejszym niż jakikolwiek inny składnik tego świata.
Tu jednak od razu nasuwają się trudności. Rozglądając się wokół siebie, znajdujemy w społeczeństwie tylko ludzi, mam na myśli jednostki ludzkie. Na przykład, gdy szukam sensu słowa "ludzkość", znajduję jedynie ludzi, jednostki - ludzkość to, jak się wydaje, po prostu ogół wszystkich ludzi. To samo odnosi się także do innych grup społecznych, choćby do rodziny - rodzina to ojciec, matka, dzieci, może jeszcze babcia i wujek - ale nikt poza tym. Naród niemiecki - to Niemcy razem wzięci. Tak więc, choć społeczeństwo występuje wobec mnie jako rzeczywista siła, nie znajduję go nigdzie - w świecie jakby czegoś takiego nie było.
Tego rodzaju wywody skłoniły wielu filozofów - będę ich nazywał indywidualistami - do przyjęcia poglądu, że społeczeństwo to oczywiście fikcja. W rzeczywistości istnieją tylko poszczególni ludzie. Razem nazywa się ich "społeczeństwem", ale to jest tylko słowo. Mówiąc o państwie, w gruncie rzeczy mamy na myśli nie państwo - bo czegoś takiego wcale nie ma - ale obywateli, albo ściślej, tych spośród nich, którzy sprawują władzę. Obowiązki wobec państwa są więc obowiązkami wobec głowy państwa, wobec urzędników itd.
Oczywiście spytacie mnie Państwo, czy takie twierdzenie można w ogóle potraktować poważnie? Jak ci indywidualiści wyjaśniają ów oczywisty fakt nacisku, wywierany na mnie przez społeczeństwo? W rzeczywistości nie podają go w wątpliwość i potrafią wytłumaczyć. Ten nacisk dochodzi ich zdaniem do skutku na drodze wzajemnego oddziaływania na siebie poszczególnych ludzi. Również ciała elementarne, elektrony - mówią - są rzeczami jednostkowymi lecz w atomie tworzą pewną całość, a to dlatego, że wzajemnie na siebie oddziałują - przyciągają się albo odpychają. Tak samo ludzie w społeczeństwie. Że tę siłę przyciągania tłumaczy się przy tym nie tylko mechanicznie, ale i biologicznie czy psychologicznie, nie ma tutaj znaczenia. Najważniejsze jest tylko to, że w społeczeństwie jedyną prawdziwą rzeczywistością są poszczególni ludzie i że całość składa się wyłącznie z nich.
Niemniej, zastanawiając się nad tym rozwiązaniem, natrafiamy na rozmaite trudności. Przede wszystkim rzuca się w oczy, że zgodnie z powyższym poglądem wzajemne oddziaływanie na siebie ludzi musi być pojmowane jako coś nierealnego. Bo gdyby indywidualiści pojmowali te oddziaływania jako rzeczywiste, jako realne, to nie mogliby twierdzić, iż społeczeństwo to tylko suma jednostek. Składałoby się ono wówczas z jednostek z dodatkiem różnego rodzaju stosunków - a więc byłoby czymś więcej niż sumą poszczególnych ludzi. Przecież i atom to więcej niż suma ciał elementarnych, protonów, elektronów, czy jak się one tam nazywają. A tym bardziej społeczeństwo.
Dlaczego jednak uważa się owe stosunki za nierealne? Jedynie dlatego, że u podstaw indywidualizmu tkwi określona nauka o kategoriach. Indywidualiści są przekonani, że realne w świecie są tylko rzeczy, substancje. Wszystko inne ma być nierealne, a zwłaszcza stosunki.
Niejeden powie zapewne, że są to teorie nieżyciowe. To jednak z całą pewnością jest błąd. Bo jeżeli indywidualizm w opisanym znaczeniu tego słowa jest prawdziwy, to trudno pojąć, w jaki sposób społeczeństwo mogłoby mieć jakiekolwiek prawa. Coś, co nie jest, co ma być jedynie fikcją, nie może mieć żadnych praw. Dalej, ta teoria prowadzi do skrajnego, społeczno-etycznego indywidualizmu. Naturalnie tylko niewielu filozofów miało odwagę wyciągnąć taki wniosek - chwalebnym w tej dziedzinie wyjątkiem był niemiecki myśliciel Max Stirner, autor książki "Jednostka i jej własność", w której przeczy, by istniały obowiązki społeczne. Szkoda, że inni indywidualistyczni filozofowie nie mieli jego odwagi. Bo, jak mnie się wydaje, Stirner ma słuszność: skoro ktoś już raz jest indywidualistą, skoro uważa, iż w społeczeństwie rzeczywisty jest tylko poszczególny człowiek, to powinien być również indywidualistą w etyce społecznej.
Ale społeczno-etyczny indywidualizm jest z pewnością fałszem. Wypacza tak oczywiście nasz wgląd w moralne wartości, że w którymś punkcie musi być fałszywy.
Dlatego w historii niemało filozofów, wychodząc od faktu, że społeczeństwo jest czymś realnym, zbudowało teorię zupełnie przeciwstawną. A z ontologicznego punktu widzenia możemy mówić nawet o dwu takich teoriach.
Pierwsza z nich, dokładnie jak indywidualizm. twierdzi, że tylko substancje istnieją, ale w przeciwieństwie do indywidualizmu, nie upatruje substancji, a przynajmniej pełnej substancji, w poszczególnym człowieku, lecz w społeczeństwie. Wobec tego w społeczeństwie jest tylko jedna rzecz: pełna istota, tylko jedna substancja; a mianowicie jego całość. Jednostki, poszczególni ludzie, są tylko częściami tej substancji, czyli nie są pełnymi istotami. Tak jak ręka człowieka nie jest rzeczą pełną samą przez się, lecz tylko częścią całej rzeczy tzn. człowieka, tak i poszczególny człowiek jest jedynie częścią społeczeństwa.
Druga teoria zakłada przeciwną naukę o kategoriach, lecz wyciąga z niej podobny wniosek. Zakłada, że istnieje właściwie tylko jedna kategoria, jedna rzeczywistość a mianowicie stosunki, relacje. W tym wypadku, jak powiedziano poprzedniej medytacji [2], substancje - na przykład ludzie - są ukonstytuowane przez stosunki; ludzie są tym, czym są, tylko dzięki nim są niejako wiązką stosunków. Ale jeżeli tak jest, to można i powinno się uznać społeczeństwo za "prawdziwą całość"; pojedynczy człowiek, którego tworzą społeczne stosunki, jawi się tutaj (w jeszcze wyższym stopniu niż w pierwszym rozwiązaniu) jako coś podporządkowanego, coś mniej realnego niż społeczeństwo. "Prawdą jest tylko całość" pisze twórca tej nauki Hegel - przy czym "prawdziwa" to dla niego tyle co "rzeczywista", "substancjalna", "istniejąca sama przez się". Według Hegla i jego uczniów człowiek jest tylko "dialektycznym momentem" społeczeństwa i niczym więcej.
Oba poglądy prowadzą, podobnie jak indywidualizm, do ważnych, społeczno-etycznych wniosków. Bo jeśli tylko społeczeństwo jest prawdziwe i rzeczywiście realne: jeśli tylko ono istnieje w pełni, a człowiek jest tylko jego częścią, jakimś jego "momentem" - to zrozumiałe, że on nie może mieć żadnych własnych praw. Jest przecież w społeczeństwie, przez społeczeństwo i dla społeczeństwa. Taki jest rodowód społeczno-etycznego kolektywizmu, ba, totalitaryzmu, w którym człowiek w gruncie rzeczy - choć w słowach często się temu przeczy - staje się środkiem, a jedynym celem jest społeczeństwo.
Orwell w znanej powieści utopijnej "Rok 1984" dostrzegł to z wielką precyzją. Jej bohater podczas tortur zwraca się do kata z pytaniem, czy dyktator, ów "Wielki Brat", istnieje. Kat pyta, co to ma znaczyć. A ofiara mówi: "No, po prostu jak ja". Na co otrzymuje odpowiedź, która wynika wprost ze społecznego kolektywizmu: "Ty wcale nie istniejesz". Pojedynczy człowiek w ogóle nie istnieje, przynajmniej jako pełna egzystencja, Będzie służył i po wieczne czasy powinien służyć za narzędzie, za środek dla całości, winien być bezwzględnie wykorzystywany. Taki "moment", taki "nie-byt" nie może przecież mieć własnych praw.
(...) Jednostka! Co komu po niej?!
Jednostki głosik cieńszy od pisku. Do kogo dojdzie? - ledwie do żony! I to, jeżeli pochyli się blisko. Partia - to głosów jeden poryw - zbity z bezliku cichych i cienkich, pękają od nich wrogów zapory, jak w huku armat w uszach bębenki. (...) Jednostka - zerem, jednostka - bzdurą, sama - nie ruszy pięciocalowej kłody, choćby i wielką była figurą, cóż dopiero podnieść dom pięciopiętrowy. Partia - to barki milionów ludzi ciasno do siebie przypartych - podźwigniem gmachy, do nieba podrzucim, napiąwszy mięśnie i oddech w partii.
|
Na tym polega filozoficzna antynomia, która jest tłem sporu, jaki dziś toczy ludzkość. Co jest realne? Człowiek czy społeczeństwo? Co jest celem, a co środkiem - całość czy jednostka? Kto ma się stać czyją ofiarą? Czy obozy koncentracyjne, w których cierpią i umierają miliony ludzi mają rację bytu dlatego, że są przydatne dla społeczeństwa - czy też powinniśmy powiedzieć, że społeczeństwo nie ma w ogóle żadnych praw wobec nas, że podatki, że służba wojskowa, że może nawet policyjne przepisy ruchu drogowego są moralnie nieuzasadnione i że nie powinniśmy mieć żadnych obowiązków wobec takiej fikcji jak państwo?
Zdrowy ludzki rozsądek broni się przed przyjęciem którejkolwiek z tych skrajnych tez. Dla człowieka prostego, filozoficznego niezawodowca jest oczywiste, że jednostka, poszczególny człowiek ma własne prawa - ale że ma również obowiązki wobec społeczeństwa, że ani on, ani społeczeństwo nie są fikcjami czy jakimiś "momentami". O tym chyba przekonani jesteśmy wszyscy. Lecz w jaki sposób można to przekonanie - albo lepiej, ten wgląd - wytłumaczyć i usprawiedliwić filozoficznie?
Takie wytłumaczenie i usprawiedliwienie w rzeczy samej posiadamy i to, jeśli chodzi o teoretyczne podstawy, już u Arystotelesa. Są oparte, jak wszystkie poglądy społeczne, na określonej nauce o kategoriach. Z tego punktu widzenia realne są nie tylko substancje, (one są realne w pełnym znaczeniu tego słowa jako podstawowe realności), ale także stosunki. Te ostatnie wprawdzie nie są rzeczami, substancjami, ale są dane; tkwią rzeczywiście w substancjach i wiążą jedne z drugimi.
Z tego od razu wynikają dwa wnioski. Po pierwsze, że jedyną pełną realnością w społeczeństwie są poszczególni ludzie. Po drugie, że społeczeństwo to coś więcej niż suma poszczególnych ludzi: wszak mieszczą się w nim poza jednostkami stosunki wiążące je między sobą i ze wspólnym celem.
Do tego dochodzi jeszcze jedna, zasadnicza nauka. Wspomniane stosunki, które wiążą nas w społeczeństwie, nie przecież zawieszone w próżni. Są zakotwiczone w czymś, w samej jednostce, w człowieku. Tym, co je umożliwia jest to, co wspólne w ludziach - a dynamicznie, czyli z punktu widzenia etycznego, tym czymś jest dobro ogółu, owa strona dobra jednostkowego, do którego ludzie nie tylko wspólnie dążą, lecz który tylko wspólnie mogą osiągnąć.
W taki sposób nauka ta przyjmuje obie strony powyższej antynomii. Jednostka ludzka, i tylko ona, pozostaje ziemskim celem każdego społecznego działania, każdej polityki. Lecz cel ten może być osiągnięty tylko wtedy, kiedy uznana zostanie realność społeczeństwa i to, że ma ono własny realny cel. Ale ten cel ma swoje uzasadnienie w dobru jednostki. Nasze obowiązki wobec społeczeństwa są obowiązkami autentycznymi - mają tę samą wiążącą siłę moralną, co obowiązki wobec jednostek - bo społeczeństwo nie jest fikcją. Jednak pozostaje ono narzędziem spełnienia jednostkowego losu człowieka.
Dziś indywidualizm - tak sądzę - nie odgrywa już większej roli. Wielka rozprawa poza sporami stronnictw i - niestety - poza grzmotem bomb, istotna dyskusja na temat miejsca człowieka w społeczeństwach, toczy się obecnie pomiędzy poglądami Arystotelesa i Hegla. Rzadko kiedy w dziejach było tak jasne jak dzisiaj, jak potężną, zarazem twórczą, ale i niszczącą dla życia siłą, mogą być wielkie teorie filozoficzne. Dziś bardziej niż kiedykolwiek, każdy myślący człowiek powinien wyrobić sobie jasny pogląd na tę z pozoru tak oderwaną, a przecież tak paląco ważną dziedzinę.
- Autor był dominikaninem, profesorem logiki, historykiem logiki i filozofem, uprawiającym filozofię analityczną. Od 1934 uczył logiki na Collegium Angelicum w Rzymie (w latach 1934-1940 był tam profesorem). W 1938 habilitował się na Uniwersytecie Jagiellońskim na podstawie pracy "Z historii logiki zdań modalnych". Od 1945 był profesorem filozofii współczesnej na uniwersytecie we Fryburgu, gdzie w latach 1964-66 był rektorem; kierownikiem Instytutu Europy Wschodniej. Pełnił też funkcję prezesa Światowej Federacji Towarzystw Filozoficznych. Jest jednym z najwybitniejszych współczesnych filozofów, laureatem kilku doktoratów honoris causa, autorem książek, które, jak "Ku filozoficznemu myśleniu", w Niemczech rozeszły się milionowych nakładach. Więcej…
Artykuł stanowi fragment książki o. prof. Józefa Marii Bocheńskiego - "Ku filozoficznemu myśleniu", wydanej przez Wydawnictwo Antyk - Marcin Dybowski. Opublikowano za zgodą Wydawcy.
Opublikowano: 2016-12-29
Zobacz komentarze do tego artykułu
- Autor: fatum Data: 2017-01-02, 14:37:43 Odpowiedz
"Bez filozofii- dobrej czy złej,naukowej czy dyletanckiej- nie można w rzeczy samej wyrobić sobie żadnego poglądu o społeczeństwie.Bo wszystkie poglądy tego rodzaju zależą,jak się rzekło,od celu,a określeniem tego celu zajmuje się filozofia".Piękne słowa moim zdaniem.Piękne.Ludzkość,czyli ... Czytaj dalej
- RE: Społeczeństwo - fatum, 2017-01-02, 14:41:52
- RE: Społeczeństwo bezogonka - fatum, 2019-10-24, 18:37:05