Artykuł

Krzysztof Szczerski

Historyczne źródła kryzysu integracji europejskiej


Pierwotny pomysł na budowanie wspólnej Europy w czasach po okrutnych doświadczeniach drugiej wojny światowej oparty był na wyjątkowej idei łączenia pragmatycznej współpracy gospodarczej ponad granicami państw z głęboko duchowym przeświadczeniem, że narody europejskie łączy wspólny katalog wartości, wyrastający z ich chrześcijańskiej tożsamości. Stąd z kolei wynikało przekonanie o zdolności do przebaczenia bliźniemu w duchu ewangelicznym, ale nie tylko sobie nawzajem w sensie indywidualnym, lecz także zbiorowym - społecznym. Rozumiano, że bez tego nie będzie nigdy możliwe pojednanie na gruzach i cmentarzach drugiej wojny światowej. Z ideą przebaczenia wiązał się równocześnie imperatyw pamięci i odpowiedzialności, który powodował, że początkowo nikt nie próbował relatywizować okrucieństw, niuansować i wprowadzać konteksty do czynów zbrodniczych i nikt nie mieszał ofiar z oprawcami. Dlatego Europa mogła być budowana w prawdzie o swej niedawnej przeszłości wyciągając z niej wnioski.

Integracja europejska była zatem pomyślana jako proces, którego powodzenie miało zależeć od realnej obecności w życiu politycznym takich czynników, jak umożliwienie współpracy gospodarczej poprzez znoszenie różnorodnych barier między krajami i promowanie inicjatyw ekonomicznych łączących rynki poszczególnych państw. Stworzono podstawy do pokojowego współistnienia narodów europejskich poprzez wskrzeszenie ducha jedności opartej na wartościach chrześcijańskich. Integracja miała więc być jednocześnie wolnościowa (likwidując przeszkody i tworząc jeden europejski rynek) i aksjologiczna (promująca wartości w relacjach międzynarodowych).

Należy jednak pamiętać, że ten model pragmatyczno-duchowej integracji miał od początku poważną skazę, która czyniła go niekompletnym, a przez to ułomnym. Skazą tą było zamknięcie integracji w wąskim gronie kilku państw, a przede wszystkim pogodzenie się z brutalnym i nienaturalnym podziałem Europy na dwie wrogie sobie części, z których jedna - wschodnia i środkowo-wschodnia - znajdowała się pod dominacją narzuconego jej systemu, sprzecznego z podstawowymi wartościami wolnego świata i utrzymywanego siłą moskiewskich czołgów, karabinów oraz agresywnej propagandy.

Z tego też powodu daleki jestem od idealizacji pierwszej fazy integrowania się Europy w latach 1950. i 1960. Było ono wynikiem kompromisu geopolitycznego, który godził się z rozdarciem Europy na dwie odrębne części tragicznym kosztem nawet tak dużych, obdarzonych bardzo bogatą, tysiącletnią historią i wielkim potencjałem krajów, jak Polska. Jak wiemy z życiowego doświadczenia, gdy jedna strona rośliny znajduje się stale w cieniu, a druga ma dostęp do światła, to obie wzrastają w nienaturalny sposób - jedna jest licha, a druga nadmiernie wybujała i całość traci walory harmonii. Tak też było z europejską gospodarką, polityką i rozwojem intelektualnym - nie było w Europie harmonii po 1945 roku, nie było "wzorcowego rozwoju". Obie strony Żelaznej Kurtyny były jej ofiarami (choć każda strona w innym stopniu i w inny sposób), bo obie były przez nią zamknięte na siebie nawzajem. Nasza część Europy traktowana w sposób kolonialny przez imperium sowieckie ubożała bez współpracy gospodarczej i kulturalnej z krajami zachodnimi. Tamte kraje w pewnym momencie rozrosły się do potęg ekonomicznych, ale ich rozwój był przyhamowany, a przede wszystkim niekompletny - choćby poprzez brak wymiany myśli i idei oraz brak dostępu do cywilizacyjnych zasobów państw środkowoeuropejskich.

Po roku 1989 obie części podzielonej Europy stanęły zatem przed zadaniem otworzenia się na siebie. Nasuwa się nieodparty wniosek, że nie wykorzystano tej potrzeby optymalnie. W elitach politycznych i gospodarczych oraz w społeczeństwach wielu państw Europy Zachodniej zwyciężyły stereotypy, uprzedzenia, niechęć, podejrzliwość, a w konsekwencji dążenie do prostej dominacji nad "zacofanymi" krajami ze Wschodu i nad ich gospodarkami. Nazywano to wówczas potrzebą "westernizacji" Europy Środkowej i Wschodniej, co w praktyce miało być powtórzeniem modelu przyłączenia NRD do RFN - tam rzeczywiście nastąpiła systematyczna westernizacja instytucji państwa, gospodarki, stosunków społecznych połączona z szokującą skalą pogardy dla "wschodniaków" czyli "Ossi". Warto o tym pamiętać, bo do pewnego stopnia ten sposób myślenia o krajach Europy Środkowej i Wschodniej objął wszystkie państwa byłego bloku sowieckiego.

Od początku jednoczenia Europy po okresie zimnej wojny mieliśmy do czynienia ze skazą, która czyniła ten proces niedoskonałym i coraz bardziej odbiegającym w sensie ideowym od korzeni powojennej integracji. Sprzyjało temu zjawisko materialnej dominacji krajów zachodnich nad państwami ubiegającymi się o przyjęcie do ich grona. To powodowało, że szereg decyzji politycznych o współpracy warunkowany był utrwaleniem w krajach Europy Środkowej zewnętrznej dominacji np. w sferze własności, czy też otwieraniem na bardzo dla nas niekorzystnych warunkach własnego rynku dla korporacji zachodnich o wielokrotnie silniejszej pozycji przetargowej, co z kolei prowadziło do zaburzenia, a w wielu obszarach rynku do praktycznego wyeliminowania podmiotów rodzimych. To musiało przynieść konsekwencje polityczne. Pierwotny historyczny projekt zakładał szacunek dla swojej podmiotowości, niezależnie od tego czy kraj jest mały (Luksemburg), czy wielki (Francja, RFN, Włochy) i w jakim jest stanie rozwojowym po wojnie (wiadomo, że niektóre państwa ucierpiały znacząco, inne mniej). Wtedy podstawą relacji między integrującymi się państwami były wartości chrześcijańskie, natomiast Europa, jaką zastaliśmy w roku 1989, stawała się już coraz bardziej innym kontynentem, w którym życie publiczne kierowało się nowymi, zupełnie zlaicyzowanymi zasadami. To spowodowało, że wzorzec działania w polityce europejskiej po wyzwoleniu się krajów Europy Środkowej i Wschodniej z bloku sowieckiego i upadku samego ZSRS pogłębił problemy integracji na wielu płaszczyznach, mimo że na pozór proces wspólnotowy przebiegał gładko i można by uznać, że był to jej tryumf - i tak też jest do dziś przedstawiany w propagandzie politycznej różnych środowisk.

Chcę jednakowoż jasno zaznaczyć, że choć moim zdaniem integracja europejska nigdy nie przybrała optymalnego kształtu rozwojowego, obecność Polski w tym procesie jest niezbędna. Polska w swej historii była zawsze beneficjentem pokoju i współpracy europejskiej, a traciła, gdy polityka na Starym Kontynencie wchodziła w fazę podziałów, stref wpływów, koncertu mocarstw i innych podobnych typów stosunków międzypaństwowych, zakładających sukces jednych kosztem całkowitego pomijania podmiotowości innych. Polska potrzebuje wolnej i stabilnej Europy równych państw i wolnych narodów. O tym, czego uczy nas historia i co polskie dzieje nauczyć mogą Europę, wspomniane będzie jeszcze w dalszej części.

Nowe szaty polityki


Skoro tak różna była kondycja Europy, gdy rodziła się integracja europejska i wówczas, gdy kończyła się zimna wojna, to warto zapytać, co takiego się stało w tym okresie? Pytanie to jest zasadne nie tylko w odniesieniu do prac historycznych, ale odpowiedź na nie ma także istotne znaczenie dla zasadniczego problemu tu omawianego, czyli dzisiejszego kryzysu integracji europejskiej i sposobów jego przełamania. Bo choć współczesny kryzys ma zasadnicze źródła w błędach popełnianych w ostatnim okresie, to jednak swymi korzeniami sięga głębiej, właśnie do czasów zaraz po 1989 r. Wtedy zaprzepaszczono szansę na odbudowanie prawdziwej jedności europejskiej po latach ostrych politycznych, gospodarczych, kulturalnych, a także militarnych podziałów. Zaprzepaszczono tę szansę, bo wycofano się z zasad, którymi niegdyś kierowali się twórcy procesu integracji (Robert Schuman, Alcide de Gasperi - obaj w trakcie procesów beatyfikacyjnych! - czy Konrad Adenauer, absolwent katolickiego gimnazjum i działacz katolicki).

Gdy narody środkowoeuropejskie wyzwalały się z narzuconego im systemu, na Zachodzie nastroje w stosunku do nich były co najmniej ambiwalentne. Radość łączyła się z niepokojem. Niepokój zaś wynikał w równej mierze z obawy przed biedą społeczeństw tej "drugiej" Europy, co i przed ich "zacofaniem", czego przejawem miał być jakoby nacjonalizm (przywiązanie do idei narodowej) oraz konserwatyzm (niechęć w stosunku do idei społeczeństwa otwartego). Pierwsza grupa obaw powodowała po prostu strach przed "zalaniem" Zachodu przez hordy wygłodniałych robotników (lepsza wersja) lub po prostu złodziei (wersja gorsza). Druga grupa obaw miała zaowocować zwiększoną presją na "reedukację" społeczną wewnątrz wyzwalających się krajów, realizowaną za pomocą środków rozdysponowywanych przez lewicowo-liberalne środowiska. Przejawiło się to głównie poprzez wykupienie błyskawicznie mediów i nadanie im cech lewicowo-liberalnych oraz założenie i finansowanie różnego rodzaju fundacji oraz ośrodków edukacji tzw. nowych elit. Edukacji oczywiście w jednym obowiązującym duchu poprawności politycznej.

Trudno w tym momencie nie pokusić się o gorzką refleksję na temat niesprawiedliwego i krzywdzącego charakteru tych stereotypowych i ksenofobicznych strachów przed "barbarzyńcami" z Europy Środkowej w chwili, gdy Europę zalewa obecnie prawdziwa fala migracyjna o charakterze niekontrolowanym, zagrażająca jej bezpieczeństwu, a sprowokowana dokładnie przez tych samych polityków, z tych samych państw, którzy tak bardzo straszyli kiedyś swoich obywateli Polakami czy Węgrami.
Wspólna Europa po upadku żelaznej kurtyny była już zupełnie inna, niż się to marzyło jej twórcom, inna także niż wyobrażały to sobie wyzwolone po wojnie kraje. Nie była oazą dla wolnych państw i narodów oraz wartości chrześcijańskich, jako podstawy stabilności kontynentu. Skręcała coraz bardziej, od dłuższego czasu, a już zwłaszcza po społecznej rewolucji roku 1968 - na lewo. Skręt był jeszcze większy po objęciu władzy w wielu europejskich krajach Zachodu przez jej niegdyś zrewoltowane "dzieci" uczestniczące czynnie w protestach studenckich lat 1967-1968. Tamta rewolta nie była bowiem tylko zderzeniem pokoleń, jak to nieraz przedstawiano. Była zderzeniem modeli życia i wizji ładu społecznego. Do głosu doszło pokolenie lewicy nihilistycznej, która odrzucała kanon tradycji w imię wszechobecnej swobody (nie tylko obyczajów), która zakwestionowała odpowiedzialność wynikającą z poczucia obowiązku w ramach wspólnoty, jaką jest naród. Ci ludzie doszli z czasem, nie porzucając tego, co nazywali swymi ideałami, do wysokich stanowisk decyzyjnych, nawet, jeśli kiedyś nimi pogardzali. Polityka zachodnioeuropejska odziała się wówczas w nowe szaty - były to szaty konstrukcjonizmu i lewicowego liberalizmu.

Zaprogramowane odrywanie człowieka od jego korzeni


Konstrukcjonizm uznaje, że społeczeństwo nie jest zakorzenionym w historii ciągiem pokoleń, które przechowuje w swoim kodzie genetycznym tradycje, obyczaje i wartości przekazywane w procesie socjalizacji, tworząc tym samym rzeczywistą wspólnotę, lecz jest konstruktem, zbiorem jednostek politycznie stworzonym, który można zorganizować za każdym razem od nowa, wedle założonego planu politycznego i wdrożyć do realizacji. Można zatem wymyślić sobie budowanie "społeczeństwa multi-kulti" i odpowiednio, systematycznie go urzeczywistniać i rozwijać poprzez edukację dzieci, propagandę wśród dorosłych, poprzez odpowiednio dobrane instrumenty mieszania grup ludzkich. Można zaprogramować zrywanie więzi człowieka z jego miejscem urodzenia, z poprzednimi pokoleniami, poprzez wyśmiewanie tradycji, kpienie z dawnych obyczajów i zastępowanie ich dopiero co stworzonymi wzorcowymi przykładami "nowoczesnego człowieka". Tak też czyniono przez lata w Unii Europejskiej, krok po kroku całkowicie przebudowując środowisko społeczne polityki europejskiej.

Dziś coraz więcej ludzi budzi się z przerażeniem, albo co najmniej ze zdziwieniem, że do takich głębokich zmian doszło - w żaden sposób nie odnajdują się oni w tej "nowoczesnej" rzeczywistości. Są w sytuacji, przed którą tak proroczo przestrzegał św. Jan Paweł II mówiąc, że jeśli Europa nie wróci do swych korzeni, jej mieszkańcy będą mieli poczucie bycia "obcym we własnej kulturze". O tym też mówił ostatnio do młodych w Krakowie podczas Światowych Dni Młodzieży papież Franciszek. Ku zaskoczeniu wielu, często powtarzał, by młodzi nie tracili kontaktu z dziadkami, by ratowali wielopokoleniową rodzinę, której wciąż żywą obecność tak ceni on sobie w Polsce. Franciszek wbrew oczekiwaniom wielu "nowoczesnych" polityków, działaczy a nawet teologów mówił wiele o historii, jako źródle tożsamości, idąc w tym względzie ścieżkami intelektualnymi wyznaczonymi przez św. Jana Pawła II m.in. w książce "Pamięć i tożsamość".

Dlatego też, gdy dziś rozmyślamy o przyszłości Europy, o przywróceniu integracji europejskiej nowego wigoru i pierwotnego sensu, o swoistej "reintegracji" Europy, nie możemy rozpocząć tego dzieła inaczej, niż poprzez powrót do korzeni naszej tożsamości, do istoty kultury europejskiej, wypaczonej przez projekty konstrukcjonistyczne (choćby takie jak ideologia zwana gender, koncepcja "płynnej tożsamości", czy robiące ostatnio wielką karierę pojęcie "postprawdy"), zakładające, że wszystko jest wytworem kulturowym.

Konstrukcjonizm miał i ma także inny negatywny oraz niebezpieczny wymiar: wpłynął istotnie na błędne myślenie o gospodarczym wymiarze integracji europejskiej. Tu także przyniósł skutki oddalające integrację europejską od jej pierwotnego kształtu. Przede wszystkim, w imię tworzenia "nowej" gospodarki, odrzucono model wolnościowy, wedle którego za potrzeby rozwojowe gospodarki europejskiej uznano w pierwszym rzędzie znoszenie przeszkód w swobodnej wymianie handlowej i tworzenie zachęt do współpracy gospodarczej o charakterze ponadgranicznym. Istotnym dokonaniem tej pierwotnej fazy integracji ekonomicznej było ustanowienie wspólnego rynku na podstawie czterech swobód: swobodę przepływu osób, towarów, kapitału i usług - dla ich krążenia po Europie nie miało być administracyjnych i politycznych przeszkód, a o alokacji zasobów miała decydować konkurencyjność. Ze swobodą przepływu osób wiązało się, tak dobrze znane Polakom od czasu wstąpienia naszego kraju do UE, prawo do pracy i osiedlenia się w dowolnym kraju, bez żadnej dyskryminacji, w dowolnym państwie członkowskim Unii. Od samego początku z zasad rynkowych wyłączone zostało rolnictwo i rybołówstwo, czyli "gospodarka naturalna" - z racji swych specyficznych uwarunkowań.

Z czasem następowały jedne po drugich unijne decyzje dokonujące korekty pierwotnych założeń. Najistotniejsze z nich to ustanowienie mechanizmów finansowych wspierających rozwój najbiedniejszych regionów Unii (fundusze strukturalne) i rozbudowana ochrona konkurencyjności na rynku w celu zapobieżenia monopolizacji niektórych sektorów przez najbogatsze firmy, które w wyniku wykupu czy fuzji zaczynały opanowywać i dominować istotną część wspólnego rynku. Pamiętajmy przy tym, że choć sama Unia Europejska jawi się nam jako wielki moloch o ogromnych zasobach finansowych, to w rzeczywistości budżet, którym dysponują urzędnicy brukselscy jest znikomy w stosunku do całej unijnej gospodarki i jest mniejszy niż 1,5% PKB krajów członkowskich razem, co oznacza, że nie ma on znaczenia makroekonomicznego. To nie budżet unijny pobudza lub spowalnia gospodarkę europejską, tym bardziej że jako taki nie może generować deficytu i długu, a tym samym nie ma w nim miejsca na "druk pieniędzy" (choć Unia ma możliwość, z której właśnie korzysta, zadekretować masowy dodruk euro dla potrzeb ratowania płynności poszczególnych prywatnych banków działających w krajach członkowskich). Jest to klasyczny budżet organizacji międzynarodowej - składa się z wpływów i wydatków, które na koniec okresu rozliczeniowego muszą się bilansować. A zatem skoro to nie budżet UE jest tak istotny, to co jest ważniejszego?

Otóż znacznie większe oddziaływanie ekonomiczne mają przeróżne unijne regulacje, które nadają europejskiej gospodarce kształt oraz określają zasady jej funkcjonowania. I tutaj wkradł się do europejskiej ekonomii wirus konstrukcjonizmu. Z czasem otwartego rynku systematycznie ubywało, a przybywało coraz więcej "jednolitego rynku". Jego jedność była rozumiana jako podleganie wszystkich tym samym niezliczonym przepisom prawnym, ściśle określającym co wolno, a co jest zabronione. A jak wiadomo dla biurokratycznej wyobraźni regulacyjnej nie ma żadnych kordonów. Tak powstało wiele absurdalnych przepisów i zarządzeń, które krążą po Europie jako anegdoty.

Nie należy jednak dać zwieść się pozorom. Za każdym przepisem, nawet tym brzmiącym zabawnie, jak wielkość krzywizny banana, stoi bardzo konkretny interes gospodarczy (w tym przypadku chodziło o wyeliminowanie konkurencji importerów bananów z niektórych krajów), a ich źródła tkwią w intensywnym lobbingu. Dlatego też - wbrew pozorom! - im bardziej uregulowany jest rynek, tym więcej pola do korupcji i manipulacji konkurencyjnością. Czynione to jest w interesie podmiotów większych (wielkich) kosztem mniejszych, niekiedy aż do całkowitego wyeliminowania tych ostatnich z gry rynkowej. Mniejszych po prostu nie stać na dostosowywanie się do nowych wymogów.

Integracja gospodarcza, gdy weszła w fazę zaawansowanego konstrukcjonizmu, zastąpiła otwartą konkurencję nieprzejrzystym mechanizmem lobbingu i tworzenia zestawów praw sprzyjających interesom niektórych i blokujących wejście na rynek nowym podmiotom i ich produktom. O prawdziwej konkurencji nie ma już mowy. To jedna z przyczyn stagnacji europejskiej gospodarki. Stąd też, gdy mówimy o reintegracji Europy, postulujemy nie tylko teoretyczne utrzymanie czterech swobód jako podstawowego mechanizmu tworzenia faktycznie wspólnego - a nie "jednolitego" - rynku. Niezbędna jest wielka akcja likwidacji ogromnej masy przepisów blokujących rozwój gospodarczy, blokujących autentyczne swobody. O zmieniającym się rozumieniu pojęcia "rynek" opowiadać będzie dalsza część niniejszej książki.

Szczytowym osiągnięciem gospodarczego konstrukcjonizmu był oczywiście "Projekt euro", czyli stworzenie jednej europejskiej waluty, jako pomysłu w istocie polityczny, nie mający swych podstaw w rzeczywistości ekonomicznej. Pomysł szybkiego wdrożenia euro wiązał się bezpośrednio z końcem zimnej wojny i zjednoczeniem Niemiec. Liderzy francuscy zostali przekonani, by uczynić zeń warunek zgody na połączenie obu państw niemieckich. Zdając sobie sprawę, że zjednoczone Niemcy będą gospodarczym hegemonem Europy, Francja zażądała pozbycia się przez nich narodowej waluty i zastąpienia jej wspólną walutą łączącą Francję i Niemcy, czyli euro. Uznano, że w przeciwnym razie słabość francuskiego franka wobec niemieckiej marki będzie dramatycznie wzrastała. Euro, co udowodniono w wielu opracowaniach ekonomicznych, jest walutą stworzoną bez stabilnych podstaw dla jej istnienia. Miało połączyć gospodarki o tak zróżnicowanym charakterze, że de facto nie było w stanie służyć w równym stopniu rozwojowi całej Europy. Dlatego nie wszystkim krajom opłaca się do tej strefy wchodzić, a decyzja o przyjęciu euro powinna się opierać na bardzo chłodnej kalkulacji ekonomicznej, a nie na ideologicznym uniesieniu, jakie występowało wielokrotnie w polskiej debacie na ten temat.

Trzeba też zauważyć, że każde z państw posługujących się tą walutą ma odrębny narodowy system podatkowy i budżetowy, w tym własny poziom zadłużenia, deficytu, potrzeby dostępności kredytów itp. Są to kraje o tak skrajnie różnym potencjale gospodarczym, jak np. Estonia i Niemcy, Grecja i Francja. Dlatego strefa euro jest skazana na permanentną niestabilność, którą można jedynie łagodzić, lecz nie zlikwidować. Problem polega na tym, że dla tak zróżnicowanej wewnętrznie strefy walutowej bardzo trudno jest ustalić wspólne zasady, które miałyby charakter neutralny gospodarczo i były równe dla wszystkich krajów członkowskich. Inne są bowiem potrzeby w zakresie polityki monetarnej krajów o dużej sile produkcji przemysłowej i dużym rynku wewnętrznym, ale borykających się z recesją i obawiających się inflacji, a zupełnie inne są oczekiwania krajów o małych gospodarkach opartych na usługach, zwłaszcza sezonowych jak np. turystyka lub na rolnictwie, gdzie nie ma problemu inflacji, ale jest problem dostępu do pieniądza napędzającego gospodarkę.

Wobec tak z konieczności skrajnie różnych modeli gospodarczych, instytucja odpowiadająca za politykę monetarną (jeden dla wszystkich europejski bank centralny) musi podejmować decyzje służące interesom tylko niektórych, jednocześnie starając się, jak najmniej zaszkodzić pozostałym. Z takiej kalkulacji zwycięsko wychodzą oczywiście najsilniejsi gracze, na których opiera się cała strefa euro, co czynione jest kosztem pomijania potrzeb gospodarek spoza centrum decyzyjnego. To pogłębia zależność mniejszych od centrum i utrudnia ich działania na rzecz swojego własnego rozwoju. W efekcie prowadzi to do permanentnej niestabilności całej strefy i równocześnie społecznych frustracji.

Reintegracja Europy musi więc zakładać realną ocenę funkcjonowania waluty euro i modyfikację mechanizmów działania strefy euro, przy pozostawieniu jej otwartości a nie przymusowości, z którą de facto mamy do czynienia. Może trzeba nawet rozważyć łagodne sposoby opuszczenia strefy euro przez niektóre kraje, bez strat tak ekonomicznych, jak i politycznych. Trzeba planować politykę europejską przy założeniu, że jeszcze długo Unia Europejska pozostanie unią wielowalutową. Oznacza to, że na obszarze zintegrowanym politycznie i gospodarczo będą w obrocie różne waluty (w tym polski złoty) i państwa o różnych walutach muszą mieć zapewnione proporcjonalne prawa decydowania o europejskiej polityce gospodarczej oraz równe prawa, jeśli chodzi o unijny budżet, który musi pozostać jeden i wspólny. Wciąż powracające w debacie europejskiej koncepcje tworzenia osobnego budżetu dla strefy euro, to najprostsza droga do Europy tzw. dwóch prędkości, a więc w praktyce ostatecznego rozbicia wspólnoty. Drugim wyjściem, alternatywą, byłoby wówczas poddanie się hegemonii euro i związanych z tą walutą regulacji niekorzystnych dla takich krajów, jak np. Polska.

Zamiast historii - ideologie


Poza konstrukcjonizmem, który zepchnął Europę na manowce, drugim niebezpiecznym procesem jej negatywnej ewolucji było odcięcie narodów od chrześcijańskiej tradycji Starego Kontynentu. Dokonało się to przez bardzo agresywną ideologię liberalnej lewicy, głównie poprzez działania w sferze mediów, kultury i edukacji. Skutkiem tego jest oddalenie się narodów od własnej tożsamości.

Najlepiej było to widać podczas dyskusji nad tekstem preambuły do nowego traktatu europejskiego, któremu to dokumentowi chciano nadać nazwę "Konstytucja dla Europy". Miał on stanąć ponad konstytucjami poszczególnych państw członkowskich. W tekście tym jego twórcy z Konwentu Europejskiego, czyli specjalnego grona osób powołanych do opracowania nowych podstaw traktatowych Unii, założyli, że źródłem europejskiej tożsamości jest Oświecenie francuskie i Rewolucja Francuska z lat 1789-1795. Historia poszczególnych narodów europejskich została określona jako zbędny bagaż, który należy odrzucić, zastępując go nowymi ideologiami. Tego obowiązkowo mieli uczyć się na pamięć wszyscy europejscy uczniowie. Po to, żeby skonstruować nowego człowieka i nowe społeczeństwo należało najpierw "zdekonstruować" to tradycyjne, by na jego gruzach stworzyć tzw. społeczeństwo płynnej tożsamości, w którym nic nie jest na pewno i nic nie jest na zawsze. Wszystko jest tylko konwencją, umową, zmiennym stylem życia, ekspresją wewnętrznych przeżyć i chwilowych potrzeb.

Nie będzie jednak ani prawdziwej integracji, ani reintegracji Europy bez poszanowania praw narodów europejskich, bez respektowania ich historii od początku do końca. Nie zbuduje się prawdziwej wspólnoty ani bez podstawowych a znanych od wieków, sprawdzonych wartości, ani bez przywrócenia znaczenia tradycji.

W tym kontekście warto zastanowić się nad znaczeniem polskiego doświadczenia historycznego dla współczesnej Europy i nad tym, jaką lekcję może Kontynent od nas pobrać.

Aspekt historyczny w relacjach międzynarodowych jest bardzo istotny. Dostrzec to można doskonale, gdy śledzi się np. działania prezydenta Andrzeja Dudy. Niezwykle ważny był już pierwszy symboliczny akt, od którego rozpoczęła się nowa polityka zagraniczna III RP, czyli wizyta w Estonii, która miała miejsce 23 sierpnia 2015 r. - w 76. rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow. Wskazywała ona dobitnie na bezpośrednie powiązanie świadomości historycznej, przekazu historycznego z pamięcią historyczną, a także na wpływ tradycji historycznej na współczesną politykę międzynarodową. Nie są to bowiem w żadnym kraju rzeczy od siebie oderwane. Każdemu zagranicznemu rozmówcy pan prezydent bardzo wyraźnie mówi, że Polacy są jednym z tych narodów, które doceniają znaczenie świadomości historycznej dla postrzegania polityki współczesnej, że wiele dzisiejszych wydarzeń interpretujemy przez świadomość, wiedzę i mądrość, wypływające z naszego historycznego doświadczenia. A jesteśmy narodem bardzo doświadczonym; ze świadomości historycznej potrafimy wywnioskować długofalowe konsekwencje procesów, które dzieją się obecnie wokół nas. Pamięć o rzeczach, ludziach i sprawach minionych jest źródłem politycznej mądrości.

Spotykamy się tu z wielkim dziedzictwem prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego. Bardzo wiele spraw, które on prowadził i realizował w polityce międzynarodowej, wynikało właśnie z tego, że był człowiekiem niezwykle świadomym historycznie i obdarzonym w tym względzie olbrzymią wiedzą. Niektórzy do dzisiaj zastanawiają się, w jaki sposób mógł przewidzieć pewne zjawiska, nawet te, które wydarzyły się już po jego tragicznej śmierci. Otóż mógł je przewidzieć właśnie dlatego, że znakomita pamięć narodowa, historyczna i idąca za tym inteligentna refleksja pozwalały mu dostrzec dużo więcej, niż tylko bieżący tok wydarzeń; potrafił dostrzec, że wydarzenia układają się w jakiś większy sens, mają swoja logikę - i wyciągał z tego wnioski.

Kiedy rozważamy kwestię miejsca Polski w Europie, czy też szerzej w europejskiej historii, powinniśmy zadać sobie pytanie, czego my możemy nauczyć naszych przyjaciół z innych krajów Unii, a zwłaszcza z tego jej rdzenia, który zintegrował się wcześniej niż my, bo już niedługo po roku 1945. Trzy perspektywy wydają mi się tutaj szczególnie istotne.

1. Pierwszą z nich jest świadomość, do jakiego stopnia polskie wybory narodowe, wybory polityczne wpływały nie tylko na sytuację naszego kraju, ale na kształt Europy. Otóż Polska, a więc polskie przywództwo polityczne, zawsze wtedy, kiedy miało możliwość dokonywania wyboru, kształtowało w dużym stopniu także współczesną Europę. Wiele jest przykładów na to, że ze względu na nasz, polski wybór, historia Europy potoczyła się w tym, a nie innym kierunku. Najprostszy i chyba zarazem najbardziej znany, oczywisty dowód: wyobraźmy sobie, co by się stało z Europą, gdyby polski władca, król Jan III Sobieski nie zdecydował się w 1683 r. pójść pod Wiedeń, by zatrzymać islamską nawałę?

Można sięgnąć jeszcze głębiej w historię i rozważyć, co by się stało ze środkową i zapewne zachodnią Europą, gdyby 9 kwietnia 1241 r. pod Legnicą polskie rycerstwo z księciem Henrykiem II Pobożnym na czele nie postawiło się murem nawale tatarskiej - rycerze w większości polegli, ale reszta kontynentu została uchroniona przed łupiestwem i degradacją. Albo stosunkowo nie tak dawno temu, w roku 1920, tzw. Cud nad Wisłą - znów Polacy powstrzymują u bram swej stolicy kolejne zagrożenie, tym razem bolszewickie, których ostatecznym celem nie była przecież Wisła i Warszawa - to miał być etap pośredni - ale Berlin i Paryż. Dziś Zachód nie chce o tym ani wiedzieć, ani pamiętać, bo trzeba by nam wówczas okazać wielką wdzięczność i duży szacunek, a nasze prawa do współrządzenia Europą byłyby znacznie większe. Trzeba zatem krajom zachodnim, lecz przecież nie tylko im, stale przypominać, jaką rolę na naszym kontynencie odgrywała Polska - w naszym własnym interesie oraz w interesie europejskim.

Dokonywanie wyborów jest bardzo ważnym elementem polityki. Gdy popatrzymy na historię Polski z tej perspektywy, dostrzeżemy tych ważnych wyborów bardzo wiele. Uczą nas one dwóch bardzo istotnych rzeczy, które powinniśmy przekazywać dalej. Po pierwsze: dobrą polityką jest tylko taka, która pozwala nam dokonywać wyborów, która nas nie ubezwłasnowolnia. Dotyczy to także rozumienia własnej historii. Nauka historii powinna nam ułatwiać, podpowiadać dokonywanie takich świadomych, właściwych wyborów polskiego losu, polskiej polityki, polskich ruchów na arenie międzynarodowej. Stąd nieprzyjaciele Polski tak zabiegają o deprecjonowanie roli historii, o jej ograniczanie, skracanie, nasycanie wątpliwościami, bo to utrudnia suwerenne, korzystne dla naszego narodu wybory. Po drugie: Polska jest krajem, który na przestrzeni wieków rzeczywiście samodzielnie dokonywał wyborów fundamentalnych zarówno dla siebie, jak i dla losów całej Europy. Zdarzały się nam niekiedy wybory błędne, prawda, bo oczywiście nie jest tak, że nasi przywódcy polityczni od Mieszka I poczynając, dokonywali wyłącznie dobrych wyborów, ale zawsze były to wybory znaczące, o wielkich konsekwencjach dla całej Europy. Nie ma w dziejach Europy przywódców, którzy nie popełniliby błędu.

Kiedy Polska tego wyboru była pozbawiana przez siły zewnętrzne, albo sama się go pozbawiała, kiedy wobec innych stolic prowadziła politykę w sposób bezrefleksyjny czy subordynacyjny, wtedy traciła własne zasoby i własną podmiotowość. Traciła przez to także Europa, gdyż wiodło to później zwykle do kryzysów na wielką skalę europejską. Polski suwerenny wybór jest zatem jednym z bardzo ważnych elementów stabilizujących na naszym kontynencie, który należy pokazywać w historii europejskiej.

2. Drugą perspektywą, którą przekazywałbym Europie jako doświadczenie polskiej historii, są dzieje Polski mogące stanowić de facto rodzaj miernika wolności europejskiej. Polska była bowiem wolna wtedy, kiedy w Europie panowała wolność, zaś zniewolenie Polski zawsze prowadziło w konsekwencji do podporządkowania całej Europy kilku hegemonom, do konfliktów, do kryzysu ogólnoeuropejskiego. Spójrzmy, co się stało z naszym Kontynentem, gdy trzej zaborcy w latach 1772-1795 rozszarpali Rzeczpospolitą. Europa szybko popadła pod rządy paru hegemonów i absolutne od nich zależności; de facto uciśnieni byli nie tylko Polacy, ale Włosi, Belgowie, narody słowiańskie, Węgrzy itd. Osiągnięta na kongresie wiedeńskim równowaga okazała się, wbrew ówczesnej propagandzie, pozorna; Święte Przymierze zbudowane zostało na krzywdzie niejednego narodu, w tym polskiego. Chciwości kontynentalnych hegemonów z biegiem lat nasilała się, co w konsekwencji doprowadziło do wojny o niespotykanych rozmiarach: światowych. W środku Europy brakowało siły, która byłaby w stanie hamować imperialne zapędy innych dużych krajów. Mówi się o Polsce, że była przedmurzem chrześcijaństwa, ale nie tylko; o jej granice rozbijali się przez wieki oprócz wojowników islamu, także ci, którzy zapragnęli stać się wielcy kosztem innych na drodze podbojów.

Dzieje naszej Ojczyzny, patrząc na nie od strony polskiej wolności, są de facto dziejami wolności także europejskiej. Możemy tę lekcję przekazać naszym europejskim partnerom - im bardziej wolna była Polska, im swobodniej mogła się rozwijać, tym bardziej promieniowało to na swobodę i wolność całego kontynentu. To dlatego tak bardzo stawiamy polską wolność na piedestale. Nie tylko z tego względu, że mamy do niej umiłowanie, że to jedna z cech charakterystycznych polskiego narodu, choć oczywiście tak jest. Uciskanie Polski, zmuszanie do działań niezgodnych z duchem naszej wolności, nigdy nie przyniosło Europie pożytku.

Ale z drugiej strony i my, Polacy, mamy obowiązek rozumnie naszą wolność zagospodarowywać i umiejętnie z niej korzystać. Bo także i nasze nadużycia tego daru wolności były źródłem europejskich kryzysów, nie mówiąc już o naszych własnych klęskach. Do nieszczęścia dochodziło, gdy na masową skalę wolność mylono ze swawolą i samowolą.

3. Z tym też wiąże się trzeci element, trzecia perspektywa - polskie dzieje są dziejami wspólnoty połączonej przez kulturę, tożsamość, wartości i tradycje wyrastające z chrześcijańskiego fundamentu. Dzieje polskiego narodu od chrztu w 966 roku, to dzieje trwania w kręgu tej samej kultury, tożsamości, wartości opartych na jednym, najgłębszym rdzeniu.

Gdy Europa ma dzisiaj fundamentalny problem z własną tożsamością, z własną cywilizacją, gdy coraz bardziej przemienia się w postkulturowy, postcywilizacyjny czy posttożsamościowy zlepek jakichś nieokreślonych sił i procesów, tym bardziej lekcja dziejów Polski jest wprost bezcenna. Wszak byliśmy w swych tysiącletnich dziejach bardzo zagrożeni, jako wspólnota, jako naród, a jako państwo nawet 123 lata nie istnieliśmy. Nasza historia naucza, że przetrwać można tylko wtedy, gdy jest się wspólnotą o korzeniach znacznie głębszych, aniżeli tylko zespół doraźnych interesów, tożsamość polityczna, dobrobyt gospodarczy czy koniunkturalne wybory poprawnościowe. Tylko głębokie korzenie dają gwarancję długiego trwania. To jest bardzo poważna lekcja dla dzisiejszej polityki europejskiej, którą my także powinniśmy przekazywać.

Mamy zatem powinność mówić dzisiaj w Europie o tych trzech kwestiach: wyboru i jego konsekwencji, wolności oraz kultury opartej na odwiecznych wartościach. Gdyby te trzy rzeczy udało nam się dzisiaj złączyć dla dobra Europy, stałaby się ona zasadniczo inną wspólnotą polityczną. Stałaby się wtedy w pełni przyjaznym środowiskiem działania dla wszystkich narodów. Powinniśmy uczyć tego także tych przyjaciół, których - jak to mówił Stanisław Wyspiański - nie do końca się lubi, oraz wszystkich tych, z którymi mamy dzisiaj do czynienia i którzy znajdują się wokół nas. Więcej Polski, to znaczy więcej Europy.



    Autor jest profesorem nauk społecznych, politologiem i nauczycielem akademickim. W 2010 roku uzyskał tytuł doktora habilitowanego nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce na podstawie dorobku naukowego i rozprawy pt. "Dynamika systemu europejskiego" Od 2017 roku jest szefem Gabinetu Prezydenta RP.

    Artykuł stanowi fragment książki Autora pt. "Utopia europejska. Kryzys integracji i polska inicjatywa naprawy", wydanej przez wydawnictwo "Biały Kruk". Opublikowano w portalu Psychologia.net.pl za zgodą Wydawcy.




Opublikowano: 2019-07-17



Oceń artykuł:


Ten artykuł nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Skomentuj artykuł