Forum dyskusyjne

Przeczytaj komentowany artykuł

RE: Czym jest uzależnienie od drugiej osoby?

Autor: karuja   Data: 2016-11-04, 00:14:41               

Ja również chciałam podziękować za ten artykuł. Bardzo dziękuję!
Ja również jestem osobą z tendencją do uzależniania się od innych i niestety uzależniłam się od terapeutki, do której poszłam na terapię (sic!) (ona z kolei była pod wieloma względami zależna od mojej opinii, z czego nie zdawałam sobie w czasie terapii zupełnie sprawy!) Najpierw poszłam do niej razem z mężem, gdy uzależniłam się od jego mamy, a że problem dotyczył naszej dwójki, to poszliśmy razem. Chodziliśmy raz na 2 tygodnie przez 3-4 miesiące. Moje wnioski z terapii nie były zbyt konstruktywne, bo po prostu przestałam się z teściową spotykać. Po pór roku poszłam do tej terapeutki sama. Na terapię indywidualną. Terapeutka od razu obdarowała mnie miłością i opieką, była słodka, miła i troskliwa, dbała o moje ciało, a moją rodzinę oceniała w sposób szalenie krytyczny, właściwie zaczęłam do mojej całej rodziny czuć nienawiść i ją jej okazywać, a od samej terapeutki stawałam się bardzo zależna. Mówilam jej o tych odczuciach, ale ona zawsze, jak miałam wątpliwości, mnie uspokajała - że tak jest dobrze, że takie rzeczy dzieją się w terapii, że muszę dać sobie na to czas ("a co innego niby miała robić" - dziś myślę). Ja dla niej także byłam bardzo miła i wdzięczna za troskę, która mi dawała. Niestety równocześnie zaczęłam myśleć, że moja cała rodzina nigdy mnie nie kochała - mama, tata, brat, babcia... Moją empatię do mamy czy brata terapeutka nazywała "mechanizmami obronnymi" lub syndromem sztokholmskim. Powracałam do trudnych doświadczeń z przeszłości i na sesjach bardzo gromko płakałam, co za pierwszym razem terapeutka wymusiła przemocą (wtedy nie zdawałam sobie z sprawy, że to było wymuszenie). Stałam się bardzo wrażliwa, nie domykałam na sesjach figur z moimi bliskimi (czyli nie "odczarowywałam" przedmiotów, które nimi były, a do których wyrzucałam złość), otwierałam się tylko na złe emocje do bliskich, zaś od terapeutki stawałam się coraz bardziej uzależniona. Myślałam, że poza mężem, tylko ona jest mi naprawdę bliska, kochałam wtedy tylko męża i ją. Nawet dałam sobie wmówić choroby psychiczne takie jak paranoję (naprawdę nie było powodu, by takie wnioski wyciągać), zrobiłam to jednak, wtedy nieświadomie, po to żeby relacja mogła trwać, żeby się z nią nie pokłócić. W chwili, w której właściwie - wstyd mi się przyznać - czułam przede wszystkim pogardę dla swojej matki i przestałam czuć do niej wdzięczność, a kontakt z nią mnie niesłychanie ranił, dosłownie na myśl o nim wszystko mnie bolało, pokłóciłam się z terapeutką o relację z moim mężem i zostałam z terapii wyrzucona na amen. Nie było między mną a terapeutką tematów taboo, ufałam jej i wierzyłam prawie we wszystko co mówiła, ale jak bardzo mocno skrytykowała moją relację z mężem, uraziła i mnie i podeptała to, co nas łączy, straciłam wszystko. Przyznałam przed nią, że męża kocham, że łączy mnie z nim miłość, że nie jestem o niego zazdrosna, bo wiem, że mnie kocha, ale jednocześnie chciałam z nią porozmawiać o swoim lęku związanym z tym, że mogę go stracić i że może mnie zdradzić, leku związanym z osobą mojego ojca, bardzo chciałam z nią o tym porozmawiać - ale ona nie chciała w kontekście mojego taty o tym mówić, krzyczała, że "co ojciec, co ojciec!" i podsyciła swoimi ocenami mój lęk, twierdząc że mojemu mężowi na pewno podobają się inne kobiety, że na pewno do nich go ciągnie, a jeśli jest inaczej, to znaczy, że go niszczę. Ja próbowałam się bronić, mówiąc, że jak go poznałam był takim a nie innym człowiekiem, i że wybraliśmy się świadomie. Przyznałam, że taki jaki jest jest moim ideałem (wiadomo, z wadami, po prostu mój "ideał"). A ona, że źle. Obroniłam do samego końca tę relację, postawiłam terapeutce mur nie do przeskoczenia i zachowywałam się poniekąd w podobnie agresywny sposób do niej, kiedy ona bywała agresywna, broniłam się też tak, jak sama uczyła mnie to robić, a ona za karę na ostatnim niezapowiedzianym spotkaniu mnie po prostu wywaliła, wytykając mi choroby psychiczne i krzycząc, że uważałam ją za kogoś idealnego i że straciła dystans. Przeżyłam załamanie nerwowe, grunt usunął mi się spod nóg. Nie prędko znalazłam pomoc u innego terapeuty, a po jakimś czasie ze strachu przed nadużyciami z terapii zrezygnowałam (a byłam tak silnie zalękniona, że niewiele brakowało, żeby się bać). Do dziś - a minęły dwa lata od tego przykrego dla mnie zakończenia terapii - boje się że męża "krzywdzę", że nie zasługuje na jego miłość. Po tym odrzuceniu przez teraputkę byłam kłębkiem nerwów i cały czas chorowałam. Boję się, że mój mąż się przy mnie marnuje, że z kimś innym byłby szczęśliwszy, on mi powtarza, że mnie kocha, że nie chce być z nikim innym, a ja się wciąż boję być z nim tak blisko, jak kiedyś. Boję się, że on mnie za bardzo kocha, że nie widzi, że ja go - tak jak powiedziała ta terapeutka - niszczę. A jednocześnie nie chciałabym się z nim rozstać, jesteśmy i małżeństwem i przyjaciółmi, zawsze go kochałam całego, jest - jak pewnie każdy - specyficzny, a pod kilkoma względami bardzo od mnie podobny.
Jak mam sobie powiedzieć, że nas związek nie jest dla niego zły? Jak ma znowu w to uwierzyć, a może to prawda, pytam siebie. Czy w przywiązaniu jest coś złego? Ja nie sadziłam, że moja kłótnia z terapeutką doprowadzi do zerwania przez nią relacji, obroniłam mój związek z mężem, wzięłam za niego pełną odpowiedzialność, dzięki temu byłam szczęśliwa, a po tym jak mnie wyrzuciłam przestałam to szczęście czuć.
Nowa terapeutka powiedziała mi, ze ta pierwsza zerwała tak relację dla siebie, a ja nie mogę do dziś zrozumieć, jak "dla siebie?" - co ja niby aż takiego złego zrobiłam, że tak brutalnie zerwała relację? no byłam agresywna, ale nie bardziej niż ona; byłam na nią zła i się z nią kłóciłam, ale przecież ludzie czasem się kłócą, to chyba normalne? Dlaczego aż tak bardzo na koniec mnie znienawidziła?
Czasem - chociaż nie mogę w to uwierzyć - myślę, że ona chciał mnie mieć tylko dla siebie i gdy okazało się, że ja mam życie poza nią, coś dobrego, gdzieś poza jej gabinetem, to poczuła się dotknięta, bo chciała być dla mnie wszystkim, a może miała może jakieś kłopoty w małżeństwie. Nie wiem, czy mogło tak być? Może ja to zabolało? A może się mylę... W każdym razie jak mnie wyrzucała, to krzyczała, że mojemu mężowi na pewno podobają się inne kobiety i że ona ma jeszcze innych klientów, nie tylko mnie, tak jakbym za dużo ją praca ze mną kosztowała. Jeszcze mogłabym to zrozumieć wcześniej, jak utyskiwałam na swój los, ale ja wtedy wzięłam odpowiedzialność za mój związek z mężem i powiedziałam jej jakby: "tutaj odpuść, tutaj Cię nie zapraszam". A może chodziło o jej kompleksy, o to, że mojemu (nieobecnemu na sesjach, ale przywoływanemu) mężowi nie podobają się wszystkie kobiety? Bo ona chciała na mnie wymusić, że jemu muszą podobać się wszystkie, tylko ze ja nie potrafiłam na to przystać, bo mnie to raniło...
Jak to widzi ktoś, kto ma dystans?

Odpowiedz


Sortuj:     Pokaż treść wszystkich wpisów w wątku